Recenzja filmu

Pearl (2022)
Ti West

We all go a little mad sometimes

Tym, co naprawdę mrozi tu krew w żyłach, jest nie konwencja slashera (pod tym względem obraz Westa jest zupełnie przeciętny), lecz twarz, która w mgnieniu oka zmienia się z rumianej, sympatycznej
We all go a little mad sometimes
Nie umiem pozować do zdjęć. Postawiona przed bezdusznym obiektywem aparatu wpadam w stan absolutnej paniki, którą życzliwi starają się przerwać (nie)zawodnym "Uśmiechnij się!". I tak szczerzę się desperacko z przerażeniem w oczach i rozedrganymi policzkami, przypominając raczej psychopatkę aniżeli miłą dziewczynę, na którą to przecież chciałam zapozować. Równie rozpaczliwie (jeśli nie bardziej) zaciska usta w groteskowym uśmiechu Pearl – tytułowa bohaterka pierwszej (chronologicznie) części slasherowej trylogii Ti Westa.


Podobnie jak Quentin Tarantino w "Pewnego razu... w Hollywood" czy Jordan Peele w "Nie!", West spogląda z osobliwą mieszaniną nostalgii i sceptycyzmu w stronę klasycznego filmu hollywoodzkiego. Gdyby nie dobrze znane fanom arthousowego horroru logo A24, można by w pierwszym odruchu wziąć "Pearl" za jedno z cudownych dzieci amerykańskiego systemu studyjnego. Płynny najazd kamery na spokojną farmę przy akompaniamencie muzyki symfonicznej składa obietnicę powrotu do bezpiecznego świata dawnych filmów, gdzie porządku bronił John Wayne, a łzy ocierał Gene Kelly. I gdy już czekamy, aż wśród napisów pojawią się MGM i Technicolor, West szybko przypomina, że "Pearl" to tak naprawdę nieźle odjechane metamodernistyczne kino grozy.

Produkcje nafaszerowane popkulturowymi smaczkami, aluzjami i odwołaniami do innych dzieł mają często ten problem, że – owszem – cieszą recenzentów, ale poza tym mają niewiele do zaoferowania. "Pearl" ma wszelkie warunki, by zadowolić rozsmakowaną w sztuce cytatu krytykę (o samych związkach filmu Westa z "Czarnoksiężnikiem z Oz" można by napisać oddzielny artykuł), ale co z widzem, któremu dystrybutor obiecał pełnokrwisty horror? Czy w "Pearl" jest się czego bać?

Pearl (Mia Goth), młoda mężatka wyczekująca powrotu ukochanego z Wielkiej Wojny, mieszka wraz z rodzicami na niewielkiej farmie w Teksasie. Dziewczyna jest do szpiku amerykańska – ma zdrowe białe zęby, nosi jeansowe ogrodniczki i niestraszna jej ciężka praca. Przypomina wtulającą się w kukurydzę modelkę ze starych reklam płatków śniadaniowych Kellogg's i pewnie sama mogłaby zostać twarzą jakiegoś swojskiego produktu, ale kalifornijscy łowcy talentów jak na złość nie chcą pojawić się na zabitej dechami prowincji. Setki kilometrów oddzielające dziewczynę od Hollywood nie są jednak jej największym problemem.


Kto pamięta "Psychozę", ten wie, że "najlepszym przyjacielem chłopca jest matka". West parafrazuje Hitchcocka, zastępując chłopca dziewczynką, a najlepszego przyjaciela... cóż... Mieszająca wciąż angielski z niemieckim matka Pearl – Ruth (Tandi Wright) jest uosobieniem pruskiego drylu, strażniczką porządku i dyscypliny, apologetką skromności, krótko mówiąc – wszystkim tym, czym dziewczyna po cichu gardzi. Doświadczenie imigracji pozbawiło ją wszelkich złudzeń i w odróżnieniu od córki zdaje się widzieć świat takim, jakim jest – jako okrutne miejsce, w którym szaleją jednocześnie wojna i pandemia, a dotknięty chorobą mąż staje się dla rodziny kolejną udręką. Uciekająca wciąż w świat marzeń Pearl spędza jej sen z powiek. 

Nie tylko Ruth jest tutaj zresztą przerażona, bo kino od dawna nie widziało równie odklejonej postaci – główna bohaterka to ten sam kaliber co Norman Bates i Patrick Bateman, a może nawet idzie o krok dalej od swoich poprzedników. "Pearl" nie powstałaby bez udziału Goth i wcale nie chodzi tu jedynie o jej pracę nad scenariuszem. Tym, co naprawdę mrozi tu krew w żyłach, jest nie konwencja slashera (pod tym względem obraz Westa jest zupełnie przeciętny), lecz twarz, która w mgnieniu oka zmienia się z rumianej, sympatycznej buzi dziecka w wykrzywioną gębę wariatki z widłami. Goth potrafi obudzić w sobie kompletne szaleństwo, stać się brzydka i upaprać w gnoju, krzycząc przy tym "Jestem gwiazdą!". Z lekkością łączy dziecięcą naiwność z seksualnym ekscesem i uległość wobec innych z totalną dominacją, dowodząc, że w rzeczy samej, jest gwiazdą.


Jeśli West faktycznie postawił sobie ambitne zadanie przeprowadzenia widza przez historię filmu w trzech aktach, to "Pearl" jest znakomitym prequelem. Zwraca się w stronę rewii, wodewilu i musicalu – najważniejszych korzeni amerykańskiego kina rozrywkowego, nawiązując przy tym do pojawiającego się już w "X" porno. Co za szczęście, że w realizacji tej wizji pomogła mu Goth – niekwestionowana perła w oceanie hollywoodzkich gwiazd i gwiazdeczek. Gdy uśmiecha się do nas z dzbankiem domowej lemoniady, potrafi wzbudzić i śmiech, i strach, i politowanie – bo przecież, cytując klasyka, "wszyscy bywamy czasem szaleni".
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones